Jak radzę sobie z porażkami?
Nie radzę.
I w zasadzie na tym mogłabym zakończyć ten tekst.
Bo z porażkami sobie po prostu nie radzę. Więc nie napiszę Ci poradnika o tym, jak zamieniać niepowodzenia w sukcesy, jak wyciągać z nich lekcje i że nawet największa porażka nie jest wyznacznikiem Twojej wartości ani końcem świata i pewnie za 5 lat będziesz się z niej śmiać. Ja to wszystko w teorii doskonale wiem.Ty pewnie też.
Ale w ogóle się to nie przekłada na praktykę. Zero. Więc pomyślałam, że napiszę ten tekst, żeby dać Ci znać, że nie jesteś sam. Bo mnie, gdy coś nie wychodzi, strasznie wkurza to mądrzenie - że to tylko mały upadek, że to cenna lekcja, że to nic nie znaczy, że następnym razem się uda. Bo w danym momencie to dla mnie gówno prawda i chciałabym, żeby ktoś czuł tak jak ja, a nie próbował racjonalizować mój ból. Bo to w ogóle nie pomaga.
Dlatego właśnie - jeśli też nie radzisz sobie z porażkami - to zapraszam na ten tekst i moją opowieść o życiowych porażkach.
Odkąd pamiętam chciałam być najlepsza. Zawsze i we wszystkim, a każde niepowodzenie mnie frustrowało.
Chciałam zawsze radzić sobie sama ze wszystkim. Kompletnie nie szło mi w sportach - próbowałam przekonać wuefistę, żeby zorganizował.... zajęcia wyrównawcze z wuefu - bo przecież były z każdego przedmiotu. A to był ten jedyny, z którym sobie nie radziłam i nie mogłam się "poprawić". Zupełnie tego nie rozumiałam.
Potem zaczęłam chodzić na konkursy recytatorskie i każde drugie miejsce sowicie opłakiwałam, ubolewając nad swoją porażką. Bo sukcesem było dla mnie tylko pierwsze miejsce.
I mogłabym szukać winy w wysokich oczekiwaniach rodziców czy sposobie wychowania. Ale tak nie było. Taki mój urok (albo jego brak), taki charakter. Jestem strzelcem, jestem zwycięzcą.
Gdy nie dostałam się do szkoły aktorskiej, płakałam na samą myśl o tym jeszcze przez długi czas. Przeżywałam każde małe niepowodzenie na studiach (choć nigdy nie oblałam żadnego egzaminu), a po egzaminie wstępnym na aplikację wyłam, choć jeszcze nie znałam wyników.
I wiem, że będę płakać nie raz, gdy coś mi nie wyjdzie. I brać wszystko bardzo do siebie i przeżywać emocjonalnie.
I niejeden by powiedział, że powinnam coś z tym zrobić, bo zwariuję. Że powinnam nad sobą popracować i nauczyć się przeżywać porażki (a często sytuacje, które nawet nimi nie są) w bardziej racjonalny i wyważony sposób. I nawet sama to zaczęłam rozważać, że może faktycznie tak byłoby mi łatwiej.
Ale później uświadomiłam sobie, że ja dobre rzeczy też tak przeżywam - że jak się cieszę to najbardziej na świecie. Świętuję, celebruję i chodzę z bananem na twarzy przez kilka dni, wzruszam się i ekscytuję.
I za nic na świecie nie chciałabym oddać tej części siebie. I wyważyć przeżywania emocji. Pewnie, że przy tych negatywnych jest trudno. Ale coś za coś. Ja kocham emocje i intensywność życia i dla mnie to działa w dwie strony.
Dlatego pomyślałam, że napiszę dla Ciebie ten tekst - bo może masz podobnie i potrzebujesz tego usłyszeć. Ja bym bardzo chciała w momentach porażek usłyszeć, że cierpienie i ból są normalne, zamiast dostawać wykład o tym, jaką cenną lekcję mogę wyciągnąć.
Jesteśmy różni. I wiem, że pewnie dla wielu osób ten tekst będzie zupełnie niezrozumiały. Ale ja bym chciała go w trudnych chwilach przeczytać, więc może przyda się i Tobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twój dobre słowo, motywująca krytyka są dla mnie motorem do działania! Zostaw ślad po swojej obecności. :)